na boku stolika z drzewa sosnowego, który, nie pomalowany, bielił się brudnawo wśród zalegających go rupieci. Pod nim, na półkach, stały rzędem grube księgi, a jedna z nich, najgrubsza, leżała roztwarta na pulpicie.
Paolo myślał, że trzeba iść za jaśnie wielmożnym panem.
Szymon go ofuknął.
— Czego mi przydeptujesz pięty? Możesz zostać na miejscu. Tu nie jest młyn, ani deptak!
Cygan cofnął się, a pan sekretarz udawał, że pisze.
Naraz zciszonym nieco głosem, korzystając z tego, że inni zaczęli między sobą rozmowę, zawołał:
— Manga!
Cyganka ucieszona pośpieszyła do niego.
— Rozkazuj, panie kochany, mój ty królewiczu.
Szymon wydobył z pomiędzy papierów liścik różowy i wsunął go zręcznie do rąk cyganki.
— Schowaj ten list pod chustkę, ażeby go nikt nie widział, idź z nim do teatru i oddaj go do własnych rąk według adresu. Pani baronowej ani słowa o tem!
Cyganka wzięła list i schowała go w zanadrze.
— Już gotowe, zapisane; możecie już iść — rzekł Szymon, wręczając paszport muzykowi.
Paolo zbliżył się do baronowej.
— Dziękuję za łaskawe wstawienie się za nami, jaśnie pani hrabino. Niech panią Bóg za to błogosławi!
I z głębokiem uszanowaniem ucałował jej rękę…
Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/60
Ta strona została przepisana.