Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Anna zaś pieszczotliwie położyła mu dłoń na głowie.
Wszak był jej wychowańcem.
— Niech cię Bóg prowadzi, mój poczciwy Paolo!
Mandze, gdy patrzyła na tę scenę, ledwie oczy nie wyskoczyły z orbit.
Zmieszała się i osłupiała, niby na widok czegoś nadprzyrodzonego. Zupełnie, jak gdyby jej danem było widzieć coś, czego nikt inny z obecnych nie dostrzegał. Zapytywała się w duchu: „A temu chłopakowi jaki bies — czy anioł — podszepnął, żeby tę kobietę pocałował w rękę?… Tę kobietę zaś co skłoniło do tego, ażeby położyła dłoń na jego głowie?… Czyżby — Boże uchowaj — dojrzały co wówczas oczy „Devli” z nieba?
— Komu w drogę, temu czas; chodźmy już, kochana matko!… — zabrzmiały miękkim, melancholijnym głosem wyrzeczone słowa Paola.
Manga drgnęła, jak gdyby ją z głębokiego snu zbudzono. Odwróciła się, a tuż za sobą ujrzawszy stojącego barona Szymona, nawpół nieprzytomna, szepnęła półgłosem:
— Synu mój jedyny!
— Upiłaś się, czy co? stara małpo? Kie dotykaj mnie! — krzyknął z gniewem jaśnie wielmożny pan sekretarz.
— Upadam do nóżek jaśnie pana… Czasem mi się w oczach mroczy…
Po odejściu cygańskiej rodziny twarz barona Szymona powróciła do poprzedniego, apatycznomartwego wyrazu.
Gdy chciał, łatwo umiał dać do poznania, że ma prawo być nieprzyjemnym dla każdego, kogo w danej chwili niema ochoty oglądać: osobliwie zaś, jeżeli tym kimś była jego matka.