Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— I cóż, jakże: czy dosyć po „mleczno-bratersku” obszedłem się z twoim protegowanym, hrabino? — zapytał. — Protegowany! ulubieniec! I jaki. Gdy byliśmy malcami, nieraz dawałaś mu pierwszeństwo przedemną.
— Owszem, dziękuję ci, że nie robiłeś tym dobrym ludziom trudności.
— Więc łaskawą audyencyę można uważać za skończoną?
— Nie jeszcze, mój synu. Wszedłszy do ciebie, zauważyłam, że pieczętowałeś list jakiś. Różowy kolor papieru pozwala mi domyślać się jego treści
— No, no! można ci powinszować wzroku, hrabino. Istotnie, odgadłaś.
— Z tego zaś, że moje niespodziewane przybycie wywołało twoje dosyć żywe niezadowolenie, równie łatwo odgadnąć mogę, do kogo ów list napisałeś…
— I temu nie mam zamiaru przeczyć. Jest mi to zbyt obojętnem, czy się hrabina tego domyślasz, czy nie. Ukrywać mojego postępowania nie mam najmniejszej potrzeby. Napisałem list do Aranki.
— Czy ty ją kochasz?
— Doprawdy — nad tem nie zastanawiałem się nigdy. Wiem tylko, że się z nią ożenię.
— Jakto? Bez mojego zezwolenia? Baron Szymon rozsiadł się z cyniczną flegmą w fotelu przed matką, której nie podał krzesła, i z całem skupieniem ducha zaczął czyścić paznogcie. Dopiero po dłuższej chwili milczenia, ukrywszy ręce w kieszeniach, a twarz wsunąwszy jeszcze głębiej w swoje sztywne „Vatermörder’y”, zaczął gardłowym głosem:
Chère maman! Gdybyś do dziś dnia była