Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.1.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Szymon ściskał namiętnie dłonie Aranki.
— Oznajmiłem dzisiaj hrabinie o mojem postanowieniu. Już wie, że jej protesty na nic się nie przydadzą. W jej oczach nawet list do ciebie pisałem.
— I ja także uczyniłam krok naprzód ku urzeczywistnieniu naszych zamiarów. I ty także doznasz dzisiaj niespodzianki, która cię zapewne ucieszy.
To rzekłszy, wyjęła z za gorsu papier, złożony we czworo, i podała go Szymonowi.
Pan sekretarz o mało nie wykrzyknął z radości.
— Nominacya na naczelnika kancelaryi?!
Uścisnął czule Arankę.
— Jesteś moim aniołem opiekuńczym!
Swoje dobrodziejstwo umiała Aranka jeszcze podnieść dołączonem po chwili objaśnieniem.
— Udało mi się to uzyskać, pomimo, że Jego Ekscelencya od pewnego czasu jest bardzo jakiś rozdrażniony, zdenerwowany… Cała przychylność, dobre zamiary, jakiemi z nakładem tylu starań umiałam go ożywiać względem mieszkańców tutejszego kraju — wszystko prysnęło, rozwiało się bez śladu po tym niefortunnym, grubiańskim koncepcie, jakiego się dopuścił twój starszy brat z owem polowaniem. Pan życia i śmierci bytu powierzonych swojej opiece poddanych, przyzwyczajony do hołdów, czołobitności, kadzideł, pochlebstwa, przed którym każdy drżąc, ustępuje z drogi w głębokiej pokorze, naraz pada ofiarą nieokrzesanego żartu, i to żartu, który, między nami mówiąc, przed całym krajem okrył go śmiesznością. Tam do licha! Piętna śmieszności nie znosi na sobie nawet pajac cyrkowy!
— Haha! A gdyby tak jeszcze Jego Ekscelencyi nawinął się przed oczy list genialnego hrabiego,