Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/107

Ta strona została przepisana.

i po chwili ukazała się napowrót w izbie w codziennem ubraniu.
— A teraz rozpal ogień. Naucz się, jak to robić.
Pod nadzorem Mangi, dyktującej słowo po słowie, co ma czynić, Citera, nie nawykła do podobnej roboty, rozpaliła ogień, następnie ugotowała polewkę, nakarmiła nią rozbudzone dzieci, poczem napowrót je do snu poukładała.
Wszystko to wypełniała chętnie, pilnie, w milczeniu.
— Tak, kochana synowo, musisz się teraz do tego przyzwyczaić, żeby być czynną w domu. Dotychczas we wszystkiem wyręczała cię świekra. Ja zamiatałam, sprzątałam, gotowałam, pilnowałam dzieci, podczas gdy ty bawiłaś się w urządzanie dobroczynnych koncertów w towarzystwie dam z wielkiego świata, a o własne dzieci mało co się troszczyłaś. Teraz koniec temu. Oto jest twoja ochronka, o którą przedewszystkiem dbać powinnaś.
Citera ani jednem słowem nie protestowała.
— Przyzwyczaj się do tego i naucz się wypełniać, co do ciebie należy, bo mnie nie będziesz tu już miała przy sobie nadal.
Teraz dopiero gorzko zapłakała Citera.
— I cóżem ja zawiniła, że się na mnie tak gniewasz, matko?
— Zawiniłaś i ty bardzo, bo pocoś tam chodziła, gdzie nie należało? Czy nie zapowiadałam ci surowo, żebyś do tego domu bezemnie — nawet na modlitwę nie dała się zaciągnąć?
Kiedy jaśnie pani tak pięknie prosiła.
— Niechaj paraliż powykręca te usta, które