Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Droga, ukochana matko!
— Czekaj-no, czekaj… Z tem wszystkiem, że głupstwo zrobiłam — to fakt. Gdy temu pyszałkowi rzuciłam w oczy na jego zawstydzenie, że jest moim synem, wówczas on, korzystając z tego, rzucił się przeciwko naszemu zacnemu hrabiemu, wołając: „a zatem skoro nie jesteśmy braćmi, to możemy walczyć na śmierć i na życie!…” Mają przyjść tu, nad rzekę, słyszałam, jak się umawiali. Lecz nie obawiaj się o nich, zepsuję ja im szyki. Z całego tego pojedynku wyniknie malowana figa. Widzisz te siedem ziarnek grochu, które trzymam w ręku? Każde innego koloru. Gdy je rzucę za siebie, ułożą się w kształt krzyża.
Mówiąc to, cisnęła ziarnka w powietrze.
— A co, widzisz? W krzyż się ułożyły. Zagrzebię je teraz w ziemię. Już urok rzucony — pojedynku nie będzie. Nie będą strzelali do siebie, bo ten krzyż gniewy ich zażegna. A teraz chodź, wróćmy do naszej chateczki, do twojego domu. Nie lękaj się — twoim on jest i twoim pozostanie nadal. No, i nie gniewaj się już na swoją rodzicielkę. Powinieneś to rozumieć przecie, że cyganka żyć nie może bez cyganienia. A cóżem ja temu winna, że mnie Bóg cyganką stworzył?
Więc wszystko już zostało naprawione.
Cyganka odcyganiła napowrót to, co zepsuła…
A cyganie, trzeba wiedzieć, mają ten dobry przymiot, że jedni drugim ślepo wierzą. „Wszystko głupstwo! prosty żart!”
Słońce wyjrzało już z po za krańca widnokręgu, księżyc raptem zbladł i zniknął.
Paolo, obojętny na gwar, rozbrzmiewający ze strony miasta, wraz ze starą cyganką zwrócił się ku swojej chatce.