Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Są osoby, które nawet z polecenia lekarzy przekąsają mleko zsiadłe piernikiem.
Był to śliczny, pogodny ranek październikowy; babie lato obficie snuło się po powietrzu, obwijając się około gałęzi puszystemi swojemi srebrzysto-jedwabnemi pasmami.
Łąka cała wyglądała, jak gdyby zahaftowaną była drobnemi pajęczynkami rozmaitych odcieni; gdzieniegdzie połyskiwał szron.
Po gałęziach drzew pląsały ochoczo wiewiórki w swoich czerwonych futerkach, ciskając na siebie żołędziami, drozdy, szybko przelatując z krzaku na krzak, rozsypywały obfite jagody jałowca, a opodal spacerował kotek, ostrożnie przebierając białemi łapkami po kamykach i próbując smaku trawek przydrożnych.
Zdaleka dochodził ryk krowy, przyzywającej swojego cielaczka, i dzwonek byka, przywódcy stada…
Żaden głos ludzki słyszeć się tu jeszcze nie dawał.
Najpierwszymi gośćmi byli tu dziś mężczyzna jakiś i pani.
Ona ubrana ciemno, jak do podróży, w kapeluszu jedwabnym, zawiązanym pod brodą, on — w dżeku z grubego sukna i w pół-wysokim cylindrze na głowie, który to fason nazywano „zweifler” (zrozpaczony).
Trudno ich było poznać.
Czyż to istotnie oni? Jego Ekscelencya i jej Ekscelencya?…
Ta jedna noc postarzała ich przeszło o lat dziesiątkę!