Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/120

Ta strona została przepisana.

To oni przybyli tutaj tak rano. Może dlatego, żeby się módz swobodnie wykłócić. „Domu” swojego już nie mają. Nie śmieli nocy przepędzić w pałacu. Obawiali się narazić na jaką skandaliczną szykanę ze strony tłumu.
W hotelu rozmowy rozpoczynać nie mogli, gdyż przez drzwi i cienkie ściany każde słowo słychać było w sąsiednich numerach.
A może też i inny jeszcze był powód, dla którego tu przyszli.
Usiedli przy jednym ze stoliczków, na dwóch naprzeciwko siebie postawionych ławkach, ale nie twarzami ku sobie, lecz przeciwnie — odwróceni od siebie, a gdy się jedno z nich na drugie obejrzało, tamto natychmiast śpieszyło pokazać mu plecy.
— Oto są skutki rządów pańskiej kapuścianej głowy! — zagaiła rzecz Aranka. — Nie raz jeden, lecz po sto razy zwracałam panu uwagę, że powinieneś się starać umacniać swoje stanowisko zarówno w sferach wyższych, jak i niższych. Trzeba ci było umieć pozyskać sobie serca szerokich mas pospólstwa.
— Alboż szerokie masy pospólstwa mają serce? Można to obserwować na rynkach, na placach!…
— I byłbyś był mógł ująć je sobie bez żadnego wysiłku, bez narażenia rządu na żadne, szczególniejsze koszta. Pan tymczasem — przeciwnie; czyniłeś wszystko, ażeby każdą klasę społeczną zosobna i wszystkie razem przeciwko sobie podburzyć, drobiazgowem, dokuczliwem, a najczęściej zupełnie niepotrzebnem prześladowaniem… Przeszkadzałeś pan publiczności w każdej, w gruncie rzeczy nie-