wszystkie były tu kręte, zatem nie można było widzieć z po za bujnych krzewów jałowcu, kto się przybliża. Iść musiało kilka osób, gdyż słychać było ożywioną rozmowę i śmiechy.
Dopiero po chwili, gdy wyszli z za zakrętu, poznali ich jaśnie wielmożni państwo. Był to Cygan muzykant, razem ze swoimi.
No, dla tych nie warto zmieniać póz, ani miejsca.
Szedł Paolo, za nim Citera z dwoma bliźniętami.
Paolo nie miał już na sobie owej wspaniałej attyli aksamitnej, którą był przywdział na wczorajszy koncert, lecz skromny dolman, przeznaczony na dni powszednie. „Wiktoryą” nazywano podobny dolman, z jasno–błękitnego płótna, z czerwonemi wyłogami i trzema rzędami małych, płaskich guziczków stalowych, a do tego obcisłe spodnie, spięte u dołu guzikami miedzianemi. Niósł on pod pachą skrzypce, lecz nie Stradivariusa; ten dotychczas jeszcze spoczywał w futerale, zamknięty w sali teatralnej; teraz miał z sobą pospolite skrzypce Schundego.
I Citera także ubraną była, jak zwyczajna Cyganka: w jedwabnej chusteczce na głowie i takiejże chusteczce, tylko ozdobionej frendzlą, skrzyżowanej na piersiach. Obydwóch chłopców prowadziła za ręce. Byli oni tacy jednakowi, jak dwie wiewiórki; ubrani byli ubogo, ale przyzwoicie, nie w łachmanach, jak się to najczęściej cyganiętom zdarza, gdyż dbała o ich przyodziewek stara babka, Manga.
I każdy z nich także dźwigał skrzypce: prawdziwe, duże skrzypce, nie żadne zabawki dziecinne. Obaj traktowali już muzykę na seryo.
Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/124
Ta strona została przepisana.