Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— I w jakiż to naiwny, dziki sposób dałeś się pan przyłapać wielkiej katastrofie wczorajszej. Przecież na tak wybitnem stanowisku, jakie zajmowałeś, powinieneś był już dawno przedtem własną logiką, własnym nosem wietrzyć blizkość zmian, jakie były w pogotowiu. Nawet z pewnością dlatego właśnie zawezwano cię do Budzina, żeby cię o tem uprzedzić. A ty co? Zamiast stać na straży własnych interesów w sali obrad w namiestnictwie, nagle rzucasz wszystko, jak oparzony, powracasz do domu raptem na to, ażeby cofnąć pozwolenie na koncert! Doprawdy, nie wiem, jak nazwać taki postępek; chyba nagłym atakiem obłędu i szaleństwa! Może zazdrość powodowała panem: o kogo, o mnie i o tego kulawego Cygana?
— Et, pleciesz idyotycznie.
— Tylko dokładny opis idyotycznego czynu. Zamiast podczas gotującego się przewrotu stanu siedzieć w samem ognisku kuźni, gdzie zmiany te ubijano, wydajesz pan istną walkę z wiatrakami narodowym piosenkom niewinnym, fikasz kozły przez smyk od skrzypiec i doczekujesz się tego, że pogoniono cię listem dymisyjnym!
Na to pomimo szczerej chęci Szymon nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Nowi spacerowicze przybyli. Jakiś pan w cylindrze i wystrojona pani. Te persony były już pięknie ucywilizowane, gdyż nie pani sama, lecz pan dźwigał dla niej wazkę z kwaśnem mlekiem.
Cyganięta, ujrzawszy ich, wybiegły naprzeciw nim, wygrywając skoczną „Vagabunden” polkę.
Ładnie ubrana pani ofiarowała Petkowi piernik, poczem razem z mężem odeszła trochę dalej.
Chłopcy z tryumfem powrócili do ojca, pokazując, co dostali.