— Dzień dobry, kochany Paolo! — zawołał hrabia zdaleka do artysty.
Paolo dbał o to, żeby dzieci były dobrze wychowane.
— Ucałujcie ręce chrzestnego waszego ojca.
Dwa urwisy tak głęboko wzięły do serca to napomnienie, że podbiegłszy do chrzestnego ojca, schwyciły go za ręce i po nich w mgnieniu oka wgramoliły mu się na plecy.
— To się nazywa ucałowaniem rąk? Wy dzikie koty jakieś!
Zoltan wziął obu na ręce i przywitał się z Paolem i Citerą.
— I moich synów chrzestnych przyprowadziliście tutaj? Czy i oni już grać umieją? Któryż Petko, a który Palko?
I postawił ich obu, jednego tuż obok drugiego.
Byli zupełnie jednakowego wzrostu.
— Ja sam nigdy nie umiem ich rozróżnić — odparł Paolo. — Obaj jednakowo czarni. Wiem tylko, że ten jest primás, a ten kontrás.
To mówiąc prawą rękę położył na główce pierwszego, lewą na drugiego.
— A nieprawda, ojczaszku! — zaoponował ten z pod lewej ręki, Palko — bo to ja jestem primásem!
— Masz tobie. Znów się omyliłem.
Citera zapragnęła lepiej się popisać.
— No, już ja to panu hrabiemu objaśnię całkiem akuratnie. Ten, który swoją mateczkę lepiej kocha — jest Petkó.
Cóż, kiedy znów obaj chłopcy jednocześnie
Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/133
Ta strona została przepisana.