nów chce, może podczas klaskania dojść do baryery.
Szymonowi trzeba było pokazać, gdzie jest jego miejsce. Właśnie obok stolika, za którym siedziała poprzednio rodzina cygańska.
Jaka daleka droga wiodła do niego.
Zupełnie, jak gdyby za każdym krokiem przeskakiwać musiał przez mogiłę.
Szeptał sam do siebie:
— Kazała mi wymierzyć w serce tego przeklętnika… A jeżeli on w moje serce wymierzy! Czemu tak gwałtownie bije to głupie serce? Dlaczego mi broń drży w ręku?… Co tak huczy w mojej głowie? Boję się. A wczoraj mnie się bano. Jestem dzieckiem zamienionem. Więc ja — to nie ja? To czemuż ja się tak boję — kiedy nie o mnie idzie?… Nie, to nie ja się boję. O mnie się nikt nie boi. Nawet stara cyganicha. Przeklęła mnie! „Niech będzie błogosławiona ręka, która twoją czarną krew przeleje!”
Twarz jego skurczył naraz uśmiech szalony; jął mówić półgłosem:
— „Czarną krew” moją?… Prawda! Wszak w żyłach moich czarna — nie błękitna krew płynie!
Zaniósł się od śmiechu.
Hahaha… Czarną mam krew, nie błękitną!
Wzrok jego zatrzymał się na pewnym przedmiocie. Na stoliku leżały skrzypce Paola; przypadł do nich, pistolet odrzucił daleko, a za nie schwycił i za smyczek, i bezładnie szarpać począł struny, zachrypłym, fałszywym dyszkantem przyśpiewując zasłyszaną poprzednio piosenkę:
„Namiot pięknej cyganeczki
Zajął się płomieniem,