Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/16

Ta strona została przepisana.

Wyjął go, rozwinął — i ujrzał w całej urodzie, pięknie wydrukowany, świeżo upieczony paszkwil, z pełnem humoru zacięciem opisujący zdarzenia wczorajszego wieczoru.
„Pośpiech co innego, czary co innego” — znane u nas przysłowie.
Żeby ktoś z tych, którzy wczoraj obecni byli na hucznem przyjęciu w pałacu, miał czas opisać wszystko, co widział, w udatnych „aleksandrynach”, złożyć to w drukarni, odbić — i jeszcze przed obudzeniem się jego Ekscelencyi wsunąć mu tę elukubracyę do ślicznie wyglansowanego trzewika, no, żeby tego dokonać, trzeba chyba być samym panem Bosco!
Baron Szymon najpierw osłupiał. Następnie, gdy osłupienie minęło, rzucił się, jak dzik zraniony, ku drzwiom, w zamiarze urządzenia na poczekaniu śledztwa wśród służby hotelowej, dla wykrycia — póki tropy świeże — kto miał do czynienia z jego lakierkakami. Zmiarkował jednak w porę, że jak na swoją godność, nie dosyć imponująco wyglądałby na korytarzu w jednej skarpetce i jednym trzewiku, więc cofnął się roztropnie, a przez czas kompletowania stroju wróciła mu też zimna krew i panowanie nad sobą. Przypomniał sobie trafną maksymę, że daremna rzecz polować na wróble z bębnem; lepiej nie robić hałasu, udawać, że się o niczem nie wie, nic nie pamięta, w zasadzkę daleko łatwiej złapać wszelkiego ptaszka. Zdrajca niezawodnie gdzieś niedaleko znajdować się musi.
Zapukano do drzwi, wszedł pan Ollósi.
Baron Szymon przybrał taki obojętny wyraz twarzy, jakgdyby oczu jego nigdy nie obraził widok żadnego na świecie paszkwilu.
Ale pan Ollósi także nie był osłem, ażeby się