Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/18

Ta strona została przepisana.

czas czas gdy reporter, z objawami silnego zaciekawienia, zagłębił się w czytaniu.
Twarz Ollósi’ego po każdej strofie przybierała wyraz coraz głębszego oburzenia. Gdy skończył, aż ręce mu się zatrzęsły od lojalnej zgrozy. Drżącym głosem wyjąkał:
— Ależ to infamia!
Baron Szymon ciągle udawał filozofa, którego takie drobiazgi nic obchodzić nie mogą.
— Oh, nie przypuszczaj pan tylko, że jestem rozgniewany. Przeciwnie, lubię ludzi z talentem, a trzeba przyznać, że jest to dosyć zgrabnie napisana i nawet dowcipna ramota. Chciałbym wiedzieć jedynie, kto mógł zdążyć, jak jaki czarownik, być tam, napisać to, wydrukować i do mojego własnego buta mi wsunąć? Mój panie, pan masz taki nos nadzwyczajny, powinieneś coś zwietrzyć.
— Ekscelencyo… — wyjąkał z wahaniem Ollósi, zniżając głos do szeptu — ja coś wietrzę. Wietrzę… ale — nie mam odwagi tego wypowiedzieć…
— No? Cóż takiego? Śmiało!
— Jeszcze usłyszą.
— Kto ma usłyszeć?
Ollósi w miejsce odpowiedzi, wskazał wielkim palcem na drzwi za swojemi plecami, wiodące do numeru, w którym spała Aranka.
— Ah!… Pan przypuszczasz, że to moja żona?…
Ollósi szeptał tak cicho, iż trudno go było dosłyszeć.
— Za czasów karyery artystycznej na wszystkich swoich kolegów i koleżanki pisywała paszkwile. Prawdziwie genialne perełki humoru i talentu…