Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/42

Ta strona została przepisana.

na minutę z rąk nie wypuścił swojej nieszczęśliwej ofiary.
Zabrał Szymona z sobą z hotelu i kazał mu towarzyszyć sobie, jak cień, nieodstępnie, to pod pozorem interesów rządowych, to znów niby dla przyjaźni.
Miał wyjechać, więc baronowi Szymonowi, jako zostającemu na miejscu i mającemu zastępować go tu, chociażby chwilowo, musiał pozdawać akty, regestry, rozmaite interesy, których sam już nie miał czasu załatwić, powtajemniczać go przytem jeszcze w niektóre szczegóły rządowe, o jakich Szymon jeszcze nie wiedział.
Wieczorem zabrał go z sobą na bankiet pożegnalny, wydany na jego cześć przez klub oficerski. Tam razem z innymi i Szymon musiał się śmiać, bawić, dowcipkować, toastami na toasty odpowiadać, a od wina spostrzegł, że jakoś przybywa mu odwagi, zwłaszcza od szampana. Po szampanie przyszła kolej na poncz, po ponczu na czarną kawę, po kawie zaś na koniak, tak, że gdy przez okna do salonu świt zaglądać zaczął, i okna, i salon, i cały świat razem z nim kręciły się już w oczach Szymonowi, jak gdyby kto jego samego w szalony wir puścił.
Więc położyli go na kanapie i zasnął twardo, jak kawał kloca; słodki ten odpoczynek atoli nie mógł trwać zbyt długo, gdyż zaledwie zegar wydzwonił wpół do siódmej, zaczęto go szarpać, ciągnąć za ręce i nogi i musiał wstać nieborak, gdyż zbliżała się już pora pojedynku.
Początkowo wcale nie mógł zrozumieć, o co chodzi; dołożono jednak starań, ażeby się w nim