Strona:Maurycy Jókai - Czarna krew Tom.2.djvu/69

Ta strona została przepisana.

zawsze przyprowadzała z sobą swoją świekrę, jako nieodłączną duennę.
— Istotnie, widok takiej asysty, dla nikogo nie mógłby być przyjemnym! Ach, te świekry! to są dopiero prawdziwe Argusy i Dyonizyusy!
Szymon, zmieszany, w milczeniu przygryzał wąsy.
— Więc miałeś kompletną słuszność szepnąć pięknej tej osóbce, że prośby jej miałyby o wiele pomyślniejszy rezultat, gdyby przychodziła starać się o koncesyę na koncert sama, bez towarzystwa duenny… Że wówczas, kto wie? Może byłbyś skłonnym w takim razie mniej surowo zapatrywać się na działalność artystów w tutejszym kraju — i koncert może przyszedłby do skutku.
— Ech! Koszałki opałki.
Aranka wciąż jeszcze nie puszczała ręki Szymona. Szeptała mu dalej poufnie:
— A w takim razie i program mógłby sobie ułożyć artysta, jakiby mu się żywnie spodobało. Niechby sobie nawet zainterpretował ów legendowy finał na trąbach, którym Jozue roztrącił mury Jerychonu, mniejsza o to. W dzisiejszych czasach nietylko żadne mury, ale i równowaga polityki europejskiej z pewnością nie byłaby od tego na szwank narażona!
— Przesadzasz!
— Cóż, kiedy wszystkie te pięknie ukartowane projekty wniwecz obróciła okoliczność, że piękna „Cithera” zdecydowała się na ten od tak dawna oczekiwany krok stanowczy wówczas właśnie, gdy ciebie tak nagle zawezwano do Budzina. Jak raz wtedy przyszła prosić o koncesyę, sama jedna, bez świekry. Trudnoż ją było martwić odmówieniem pozwolenia; zkądże biedactwo mogło wiedzieć, że aku-