okolicach klasztoru, pani Sand zastawała Chopina o godzinie dziesiątej wieczorem jeszcze przy fortepianie. Wzrok miewał czasami obłąkany, włosy najeżone i kilka chwil upływało, nim poznał przybyłych. Następnie przymuszał się do śmiechu i grał im szczytne kawałki, czyli raczej pomysły rozdzierające i straszne, które jakby mimo jego wiedzy, władały nim podczas tych krótkich godzin samotności, smutku i rozpaczy. Tam on to skomponował najpiękniejsze z tych krótkich ustępów muzycznych, znanych pod skromną nazwą Preludiów. Są to istne arcydzieła. Niektóre z nich zdają się wśród odgłosu żałobnych pieśni przywoływać przed oczy słuchaczów cienie pomarłych mnichów z całym pogrzebowym orszakiem[1]. Inne są pełne w dzięku i melancholii; tych natchnienie przychodziło mu w chwilach słońca i zdrowia, kiedy śmiechy igrających dzieci, daleki dźwięk gitary, świergotanie ptaków czepiających się wilgotnych gałęzi dochodziły do jego uszu, lub kiedy wpatrywał się w te blade i drobne różyczki, co z pod śniegu w klasztornym ogrodzie wychylały swe główki. Są jeszcze inne tak dalece ponurym nacechowane smutkiem, iż mimo rozkoszy jaką słuchanie ich
- ↑ Nr. 15, Des-dur.