Strona:Maurycy Karasowski - Fryderyk Chopin t.II.djvu/96

Ta strona została przepisana.

sprawia, przejmują do głębi serca. „Znam szczególniej jedną taką preludyę“ — własne słowa pani Sand — „którą ułożył wieczorem podczas deszczu[1]; ta wprawia duszę w przerażające zwątpienie. Otóż pewnego dnia, ja i Maurycy, udaliśmy się do Palmy, celem zakupienia potrzebnych nam przedmiotów, zostawiwszy Chopina w zdrowiu jak najlepszem. Tymczasem ku wieczorowi, dobry deszcz zaczął padać. Strumienie wezbrały, my zaś wśród powodzi, pogubiwszy obówie, opuszczeni od naszego furmana i narażeni na niesłychane niebezpieczeństwa, zaledwieśmy zdołali w przeciągu sześciu godzin odbyć półtory mili drogi. Nareszcie około północy, przybyliśmy do domu. To opóźnienie tem bardziej nas dręczyło, ile że wiedzieliśmy, w jakiej niespokojności nasz chory musi się znajdować. W samej rzeczy, niespokojność ta była bardzo wielka, lecz już przeszła była w stan jakiejś apatycznej rozpaczy. Skoro nas spostrzegł wchodzących, powstał z krzykiem cały zmięszany i dziwnym głosem zawołał: „O wiedziałem, że nieżyjecie!“ Przyszedłszy do siebie i przypatrzywszy się naszym postaciom, tudzież przemokłej a zniszczonej odzieży, rozchorował się na myśl nie-

  1. Nr. 6, H-moll.