im bezbronniejszymi się czujemy w razie możliwej ofenzywy, tem więcej dręczy nas pragnienie przekonania siebie samych, że nikt nas bezkarnie zaatakować nie może. Odwaga bywa tem łaskotliwsza, tem niedostępniejsza, im więcej tkwi instynktownego strachu w ciele mającym doznać ciosów, im większą jest niepewność jego, jak się zakończy całe zajście.
Cóż pocznie ów biedny, roztropny instynkt w wypadku niepomyślnym? Wszakże to na niego jeno liczymy w chwilach niebezpieczeństwa. Jego to jest rzeczą sprawa prowadzenia ataku i piecza o należytą obronę. Tymczasem w życiu codziennem tak często odsuwaliśmy go na bok, tak rzadkośmy jego zasięgali rady, że gdy zostanie przywołany, wychodzi z kryjówki swej postarzały, słaby, podobny więźniowi, długo trzymanemu w lochu, olśnionemu i oszołomionemu nagłym widokiem słońca. Cóż uczyni? Pytamy, gdzie bić trzeba, między oczy, w brzuch, w nos, w skroń, czy w tchawicę? Pytamy, jaką wybrać broń, nogę, zęby, ramię, łokieć, czy paznokcie? Instynkt nie odpowiada, bo nie wie nic, błądzi jeno wspomnieniem po mrokach ciemnicy, skąd go nagle wyrwano.
Milczy, szarpany za rękaw przez odwagę, pychę, próżność, dumę, miłość własną, wszystkie
Strona:Maurycy Maeterlinck - Inteligencja kwiatów.djvu/160
Ta strona została przepisana.