mniemałby (gdyby mu inne zmysły nie umożliwiały poprawki sądu), że pustą jest ciemń, otulająca go zewsząd. Wyobraźmy sobie, że przenika on powierzchnię owej sfery kryształowej, gdzie żyjemy, odzwierciedlającej zawsze i ciągle jeno własne oblicza nasze, nasze gesty i nasze myśli. Wyobraźmy sobie, że nadejdzie dzień, w którym poprzez wszystkie więżące nas pozory dosięgniemy wreszcie zasadniczej rzeczywistości, i że to coś, co niewidzialnie z wszech stron nas obejmuje, pognębia, pobudza, pędzi i powstrzymuje, rozsłoni się pewnego dnia, ukazując rzeczy ogromne, ohydne, niepojęte, będące kształtem ukrytych w przestrzeni zjawisk i praw natury, których jesteśmy jeno zabawką, kruchą i marną.
Nie sądźmy, że jest to jeno marzenie poety.
Przeciwnie, teraz właśnie, kiedy nam się wydaje, że prawa owe nie posiadają ni formy ni oblicza, teraz właśnie, kiedy zapominamy tak łatwo o ich wszechpotężnej, nieustannej obecności, teraz snujemy nikłe marzenie człowieczej złudy. Zbudziwszy się z owego snu, wstąpilibyśmy w żywot wiekuisty, w bytowanie bez granic, w przeczyste wody źródła życia. Jakże druzgocącą byłaby rewelacja taka, jakże przeraźnym widok? Zaprawdę, obezwładniłby i poraził wszelką energję człowieka piorunami strachu, ciskanemi z głębi
Strona:Maurycy Maeterlinck - Inteligencja kwiatów.djvu/183
Ta strona została przepisana.