Strona:Maurycy Maeterlinck - Monna Vanna.djvu/77

Ta strona została przepisana.
vanna bierze pierwsze lepsze zasłony, któremi się owija.

Nie... Welony wystarczą... Śpieszno mi cię ocalić... Chodź! otwórz namiot...

Prinzivalle, z idącą za nim Vanną, zbliża się do kotary i odsłania ją zupełnie. Wrzawa zmieszanych głosów, dominowana przez odgłos oddalonych dzwonów, owłada nagle milczeniem nocy. Na widnokręgu widać Pizę uiluminowaną, połyskującą fajerwerkami i rzucającą na ciemny lazur nieba olbrzymią łunę jasności.
prinzivalle.

Vanna! Vanna!... patrz!...

vanna.

Co to jest, Gianello?... — Och, rozumiem!... Palą ognie sztuczne, żeby uczcić twoje dzieło... Mury pokryte światłami, szańce w płomieniach, campanile płonie, jak pochodnia szczęścia!... Wszystkie wieże promienieją, jakby chciały gwiazdom wtórować?... Ulice odbijają się świetlanemi drogami na niebie... Poznaję ich kierunek, przebiegam je po lazurze tak, jak szłam niemi dziś rano, krocząc po płytach kamiennych!... Oto katedra i jej kopuła ognista... i Campo Santo, tworzące wyspę cieni... Możnaby sądzić, że życie, które zdawało się już zatracone, powraca w pośpiechu, połyskuje wzdłuż wieżyc, tryska na głazy, przelewa się przez mury, ogarnia równinę, idzie naprzeciw nam i wzywa nas do siebie... Czy słyszysz krzyki wesołego szału, wznoszące się... wznoszące.... Jak morze pochłaniają Pizę... Dzwony śpiewają, jak w dzień mego wesela... Ach! jaka ja szczęśliwa! podwójnie szczęśliwa wobec radości, którą zawdzięczam temu... co mnie najbardziej kochał... Chodź, mój Gianello! Całuje go w czoło. Oto jedyny pocałunek, jaki ci dać mogę...