Każą twe oczy sercu: fora, fora!
Przeciw nim twa obrona marna, marna;
Hu, hu, hu, rabuj, rabuj, zabij, zabij,
W ogień, ogień, do lodu, lodu, żywo, żywo!
Na to ja cicho, cicho, głośno, głośno:
Przyjdź, o przyjdź, bieżaj, bieżaj, śmierci, śmierci,
Albo znów głośniej, głośniej, ciszej, ciszej:
Hej, wody, wody, gore, gore, rety, rety!
Zczasem pod jarzma łęk wieśniak układa
Rozjuszonego, niekarnego byka;
Zczasem krogulec do hasła przywyka,
Wściąga lot górny i na pięści siada.
Zczasem nie wzdraga się swego łańcucha
Niedźwiedź, odyniec przydomawia wściekły;
Zczasem gór granit, gdy weń wody wciekły,
W proch się rozpada, niby wydma krucha.
Zczasem się wali najtęższe z drzew boru,
Zczasem się zniża górskiej turni ściana;
Tylko ja złamać nie mogę oporu
Serca, skąd wszelka słodycz jest zabrana.
Ona przewyższa w dumie nieużytej
Niedźwiedzie, byki, krogulce, granity.
Ja i ty, pani, pójdziem niewątpliwie
Razem za Styksu nieustępną falę:
Ty — żeś okrutna, ja — że zbyt zuchwale
Oczy wieszałem na niebiańskiem dziwie.
Lecz, że mój widok jest ci przykry, pani,
Większa ma radość, twój ból będzie większy;
Tem się mój żywot piekielny wypiększy,
Sam będę wesół śród smutnej kompanji.
Olśniony blaskiem nadziemskiej urody,
Będę miał wizję raju pośród piekła:
Zaprawdę, większej nie pragnę nagrody;
Gdy będziesz przy mnie, próżno dowcip strwoni
Szatańska sfora, choćby się zaciekła:
Kto chce mej męki, niech mi wzrok przysłoni.