Aż gdy się waży boi puścić na wolą,
Sam y bez świadka zostawszy w komorze,
Zdroyem z pod powiek łzy mu się wyzwolą
Y spłynie na pierś niestrzymane morze.
Stęka y wzdycha, y puchy go kolą,
Tam y sam sobą wszytko zwiedza łoże:
Twarde iak kamień, ostre iak pokrzywa,
Ciału dolega y rani do żywa.
Kiedy tak nudzi, na domysł mu przydzie,
Ze wtemże łożu, gdzie właśnie spoczywa,
Okrom wątpienia z gamralem w bezwstydzie
Niewdzięczna dziewka sypiała szczęśliwa.
Nagle mu puchy i nocleg w ohydzie,
Co nakwapliwszem skokiem się porywa.
Tak żeniec, kiedy na sen zwiera oczy
A użrzy w podle węża — w bok uskoczy.
Nagle przeciwko łożu y gospodzie
Taki go uiął gniew niehamowany,
Że nie czekając — rychłoli na wschodzie
Księżyc abo świt zabieleie rany,
Zbroi się, siodła koń, ostrogą bodzie,
Wskok bieżąc przez las ciemny, niezaznany,
Aż gdy w naygęstszem obaczył się cliroście,
Strasznem żalowi krzykiem otwarł uście.
We dnie y w nocy łzy mu z oczu cieką,
Ogromnem głosem biada, nieszczęśliwy:
Unika grodow, od ludzi daleko
Błądzi, na ziemi sypia bez okrywy.
Na podziw mu to, skąd się pod powieką
Niewyschłe bierze źrodło wody żywey
A pierś wzdychaniom ustawnym wystarcza.
Takiem więc iękiem powietrze obarcza:
Nieprawie to łzy, które falą słoną
Z pod czoła żal mi wyciska głęboki:
Zabrakło iuż łez mey miłości pono,
Bo wszcząt wpołu mąk wyschły ich potoki.
Pożarem, który w nędzne wżarł się łono,
Zagrzane, z pod rzęs wypływaią soki,
A wypływaią tak nadmiar obficie,
Że z niemi ścieką razem boi i życie.
Nie westchnienia to ruszaią się z wnętrza,
Owszem, westchnienia odmienney są cechy:
Te czasem cichną — moia coraz więtsza
Męka — ni chwilą nie czuię pociechy.