Strona:Maurycy Mann - Literatura włoska.djvu/238

Ta strona została przepisana.

«Przyrzekam, że zrobię coś, jeżeli mi teraz odrazu ksiądz nie wyjawisz owego nazwiska!»
Na to nowe zaklęcie don Abbondio, z twarzą i wzrokiem człowieka, mającego w ustach obcęgi cyrulika, jęknął: «Don...»
«Don...» — powtórzył Renzo, jakgdyby chciał pomóc pacjentowi wyrzucić z siebie wszystko do ostatka, i stał pochylony, z uchem przy ustach tamtego, z napiętemi ramionami, założywszy pięści wtył.
«Don Rodrigo!» — wymówił z pośpiechem więzień, bełkocząc tych kilka sylab. Połykał spółgłoski, częścią z pomieszania, a potrosze dlatego, że, zbierając resztki przytomności, chciał pogodzić obie strony, których się obawiał; zdawało się, że chciał zdusić w sobie słowa w tej samej chwili, kiedy zmuszano go do mówienia.
«Och pies» — ryknął Renzo. — «Jak to zrobił? Co powiedział, aby...»
«Co — jakto co» — odpowiedział prawie pogardliwie don Abbondio, który po tak wielkiem poświęceniu uważał się za rodzaj wierzyciela.
«Jakto było, eh? Chciałbym, aby tobie zdarzyło się to, co spadło na mnie, niewinnego człowieka. — Pewnieby ci nie zostało tyle świerszczy w głowie».
I tu począł jaskrawo malować owo straszne spotkanie; a mówiąc, zdawał sobie coraz jaśniej sprawę z wielkiej złości, jaką miał w sercu, a jaką tłumił dotąd ze strachu; widział zaś równocześnie, że Renzo stał nieruchomo, schyliwszy głowę, wściekły, lecz zawstydzony. Wobec tego, ciągnął żwawo dalej:
«Pięknie postąpiłeś. Ładną mi oddałeś przysługę! Zachować się tak wobec grzecznego człowieka, a własnego proboszcza! W jego domu! w świętem miejscu».
«Wielkie bohaterstwo! Aby wydrzeć mi z gardła moje i swoje nieszczęście! To, co ukrywałem roztropnie przed tobą, dla twego dobra!...».

(Aless. Manzoni, I promessi sposi, v. 2.)



WSPÓŁCZEŚNI
GIOSUE CARDUCCI (ENOTRIO ROMANO)
(1835-1907)
DO PEWNYCH KRYTYKÓW

Nie, nie ma oczu, jak ta Magdalena
Mgławych i pełnych wody:
Nie, olejków nie chowa moja Kamena
Na zadawnione wrzody.

Ani Chrystusy wy: w każdej przystani
Brudny duch wasz nierządnie
Ladaczył się; jeśliście wyszli uszargani,
Niech w to policja wglądnie.

Lecz oto Fulwja, gdy kształty urocze
Z miękkich puchów wychyla
I drżącą ręką wzburzone warkocze
Poprawia i przyszpila,

Fałd zmiętej sukni gładząc, w całej twarzy
Różowa i pokryta
Potem rozkoszy, gdzie się jeszcze żarzy
Lubieżna Afrodyta.

Fulwja, którejby sama Lais sekretów
I sztuk przyznała nowość:
Jakże, powiada, nie cierpię poetów,
Co negują duchowość.

A bufon Mena, któremu rozpiera
Kadłub wstrętne zepsucie,
I co z lic wonną rękawiczką ściera
Znak po dłoni lub bucie,

Powiada: Lubię ja, pijąc Falerno,
Polatać w wyższej sferze;
Czuję się słabo... Ulgę mi niezmierną
Sprawia myśl o eterze...

I truflach. Słowo daję, że potrzeba
Po kapłonie gwiazd paru.
Otwórz, poeto. Nieba, nieba, nieba,
Choćbym dostał kataru!

W obliczu nieba śród czystszych ucieszeń,
Chłodną rozgrzane żądze,
Pieśń, to jest wiara! — I przesuwa w kieszeń
Zrabowane pieniądze.

Oto Pomponjusz, na którego płowe
Włosy i na zepsutą
Maściami cerę Pimplea chyli głowę,
Jak ten pyzaty putto,