Stamtąd wyruszył, tam wszystko pożegnał.
Elsner poczciwy kantatę utworzył, z konserwatorjum uczniowie śpiewali. — Ofiarowano mu tam puszkę srebrną: w niej polska ziemia droga — płakał wtedy.
Paryż — i sława — droga na wyżyny — i „moja bieda“...
Przez duszę Szopena przeciągają obrazy, jak pługiem ostrym krajane, obnażające wspomnienia dożywa.
Idzie za niemi, jak rolnik strapiony, niedolę swą oglądający. Zaśnił się niemi boleśnie.
Przed każdem z nich dusza się ścina i patrzy niema z żałości.
„Mój Boże! Mój Boże!” Nad to biadanie nic więcej oświadczyć nie jest w mocy.
A one suną wciąż — barwą, krasą, rajem straconym świecące, bieży do nich uśmiech śród płaczu i ręce wyciągnięte...
Szarpnięcie mocniejsze statku zbudziło go.
„Gdzie jestem?“ Noc ciemna, pustka i głusza... I śpiew ten senny... W jakąż to przepaść się niesie?
Matko, ojcze, Ludwiko, Izabelo...
Dreszcz przeszedł go zimny — przypomniał, gdzie się znajduje.
Otulił się — drżąc — szalem, wyciągnął rękę w ciemności, objął szyję pani Sand i przygarnął ją ku swej piersi. Podała mu się twarzą i ustami.
Przylgnął do nich wargami i wycisnął pocałunek długi, ratujący się, pełen rozpaczy.
Po chwili pani Sand szeptała:
Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/058
Ta strona została uwierzytelniona.