Jego układ, jego wesołość niewyczerpana, oryginalność jego wyskoków, wylewy jego entuzjastyczne i naiwne dla genjuszu Szopena, jego względy ciągle pełne szacunku dla niego samego, nawet w nieuchronnem i strasznem après-boire, znalazły łaskę u artysty wybitnie arystokratycznego. Wszystko szło tedy z początku bardzo dobrze, i podjęłam narazie myśl, że Szopen będzie mógł odpoczywać i naprawiać swe zdrowie w ciągu kilku letnich miesięcy w roku, nim praca konieczna nie odwoła go na zimę do Paryża.
Jednakże perspektywa tego rodzaju związku rodzinnego z przyjacielem nowym w mem życiu zastanowiła mnie. Przeraziło mnie zadanie, jakie podejmowałam, i jakie, według mego zdania, winno się było skończyć na podróży do Hiszpanji. Gdyby Maurycy zapadł znów w stan niemocy, który mnie pochłaniał, żegnajcie, to prawda, trudy lekcyj, ale zegnajcie również radości mej pracy; i jakież godziny mego życia pogodne i ożywcze mogłabym poświęcić drugiemu choremu, trudniejszemu do pielęgnowania i do radzenia, niż Maurycy?
Rodzaj tedy przerażenia zawładnął mem sercem wobec obowiązku nowego, jaki zaciągałam. Nie uwodziła mnie namiętność. Miałam dla artysty rodza[1] uwielbienia macierzyńskiego — bardzo żywego, bardzo szczerego, ale które nie mogło ani przez chwilę walczyć z miłością łona macierzyńskiego, jedynem uczuciem czystem, jakie mogłoby być namiętnością.
Byłam jeszcze dosyć młoda, by być wystawioną, być może, na walkę z miłością, z namiętnością, właści-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – rodzaj.