sze właściwe nie miały nic z powieści; grunt ich był nazbyt prosty i nazbyt poważny, byśmy kiedy mieli sposobność do kłótni jedno z drugiem, jedno z powodu drugiego. Brałam całe życie Szopena tak, jak ono się toczyło poza mojem. Nie mając ani jego gustów, ani jego pojęć poza sztuką, ani jego zasad politycznych, ani jego oceny rzeczy faktycznych, nie podejrzewałam żadnej odmiany jego bytu. Szanowałam jego indywidualność tak, jak szanowałam indywidualność Delacroix’a i innych mych przyjaciół, wdrożonych w inną kolej, niż moja.
Z drugiej strony Szopen darzył mnie i, mogę rzec, zaszczycił mnie rodzajem przyjaźni, która była wyjątkową w jego życiu. Był zawsze ten sam dla mnie. Miał on, niewątpliwie mało złudzeń co do mnie, gdyż nigdy nie obniżył mnie w swym szacunku. I to właśnie powodowało ciągłość tak długą naszej dobrej harmonji.
Obcy mym studjom, mym dociekaniom, a przeto mym przekonaniom, zamknięty cały w dogmacie katolickim, mówił on o mnie, jak matka Alicja w ostatnich dniach swego życia: „Bah! bah! je suis bien sûre, qu’elle aime Dieu!“ („Ba! ba! jestem pewna, że ona kocha Pana Boga!“)
Nie robiliśmy więc sobie nigdy wzajemnie wyrzutów, chyba raz jeden tylko, niestety! pierwszy i ostatni. Przywiązanie tak wielkie musiało się złamać, nie zaś zużywać w walkach, niegodnych siebie.
Ale jeżeli Szopen był dla mnie w swej osobie oddany, wyróżniający, pełen wdzięku, zobowiązania
Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.