NOHANT I PARYŻ.
Jeżeli stosuję tu godło Mickiewiczowskie, po tym roku krwawego chrztu miłosnego Szopena, do pozostałych ośmiu lat bolesnych jego pożycia z panią Sand, i do dwóch ostatnich, po rozstaniu się z nią, lat właściwych jego agonji, to nie czynię tego bynajmniej w znaczeniu jakiemś absolutnem: dotyczy ono tylko fizycznej powłoki Szopena i sprawy jego osobistej życia — nie dotyczy ono ducha Szopena i sprawy jego sztuki. Sądzę, owszem, że klęska ta osobista była konieczna dla pełnego wyrobienia anielstwa artystycznego Szopena. Trudno! Wszystko, co wielkie, musi się opłacać ofiarą.
Majorka była już właściwie pochyleniem się wieka nad trumną Szopena. Ruch tego wieka można było tylko zwalniać sztucznie do czasu, ale żaden lekarz nie był go już mocen powstrzymać. Los ciężył nieodwołalnie.
Uczenica Szopena, pani Streicher, pobierająca lekcje w 1839, tak pisze o nim: „Niestety! cierpiał on