Lukrecja umiera wreszcie, jako ofiara katowni Karola.
Szopen skończył i, bez poruszenia się, patrzy wzrokiem niemym i sercem rozżalonem w podwórzec — ale już nie przeciwdziała, już nie ma sił, już daje wszystkiemu zapadać na dno, na samo dno duszy! Niech leży tam, jak ciężkie kamienie, niech tłoczy, niech oddech tamuje! Trudno! Każdy ma swoją Kalwarję.
— Książka pójdzie w świat... Ludzie ją czytać będą... W Karolu poznawać mnie będą... Rysy nazbyt przejrzyste, choć do celu jej nagięte i tak fałszywie wytłomaczone... Ona — Lukrecja, ofiara, niewinna... Ona zawsze niewinna... i wszyscy wobec niej winni... Tyle zaślepienia! Lecz nikt jej tego nie wytłumaczy, nikt nie jest mocen rozedrzeć jej oczu ducha, instynktem ślepym zarosłych... Ona, ofiara! O, jakie to szpetne, jakie to czelne, jakie to wszystko okrutne! I ja tu ugrzęzły... Poco ja tu? jaki los tak srodze uwięził mnie w tym ostępie?... ostępie ciała bez duszy, ostępie duszy bez ducha... Co kocham jeszcze? Mękę moją? Ona li wiąże tak mocno?
Jedynym nakazem woli Szopena stało się w tej chwili, by nic nie okazać z swych wzruszeń. Dość już upokorzenia, na resztę nie pozwala godność. Wyprostował zwolna kark, gdyż czuł, że jest obserwowany ztyłu, dźwignął się całym wysiłkiem, choć nogi podcinały mu się i, jak mógł najswobodniej, zbliżył się z rękopisem do biurka pani Sand, przy którym ona siedziała, udając pogrążenie w robotę.
Złożył rękopis na biurku.
Strona:Miłość artysty- Szopen i pani Sand.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.