tać stancye, w których w dnie pogodne musiała się dziatwa, przychodząca z fabryki, uczyć. Dziatwa lubiła bardzo starego Mateusza, bo był zawsze uśmiechnięty, wesoły, i każdemu dał dobre słowo.
Najwięcej tych słów dostawało się Salusi; może dlatego, że to była ulubienica panny Zofii, a stary Mateusz podzielał zupełnie sympatye swój pani i kochał to, co ona kochała, a nienawidził, czego ona nie lubiła. To też i teraz, z dobrotliwym, przyjemnym uśmiechem przywitał wchodzącą dziewczynę i spytał:
— Znowu się tu włóczysz! ty, ty, nic dobrego.
Salusia pokłoniła mu się i uśmiech za uśmiech oddała.
— Cóż-to? sama dziś przychodzisz? — spytał znowu Mateusz — a gdzież twoje drobiazgi?
— Zostały w domu; dziś u nas święto i uroczystość.
— O! a ja myślałem, że wy chyba nigdy nie świętujecie. Tak tam u was wiecznie turkoce, wiecznie robotę słychać.
— Dziś u nas imieniny panicza.
— Panicza? Cóż wy to za panicza macie?
— Syn naszego właściciela.
— To tak mów! syn fabrykanta, a nie żaden panicz.
Mateusz tem nazwiskiem raczył tylko herbowne dzieci.
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/103
Ta strona została przepisana.