wy gad, szarpiące nerwy... Wiesz pani, jak się nazywa to uczucie? — spytał gwałtownie, namiętnie.
— Przecież nic miłość, bo-by to była miłość okropna!... — szeptała jakby do siebie Irena zmęczonym głosem.
— Nie; ale przyrodnia jej siostra... zazdrość...
Więc pani nie domyśliłaś się, co za piekło czuję w sobie, gdy patrzę na wasze pieszczoty, gdy widzę cię opartą na jego ramieniu, gdy słyszę z drugiego pokoju odgłos pocałunków...
— Panie Maurycy, zapominasz, do kogo mówisz — rzekła, zbierając całą siłę ducha, na jaką stać ją było w obecnej chwili.
— Musiałem to powiedzieć, aby się wytłómaczyć pani, dlaczego odjeżdżam.
— Nie, nie! pan nie odjedziesz... ja na to nie pozwolę! — rzekła gwałtownie.
— Pani lubisz patrzeć na cierpiących...
— Samolubny pan jesteś. Myślisz tylko o sobie... Czy sądzisz pan, że tylko ty jeden cierpisz?...
Zasłoniła twarz rękoma ze wstydu, że to powiedziała. Chwilę trwało milczenie, wśród którego oboje mierzyli głębokość przepaści, w którą wchodzili. Pierwsza przemówiła Irena. Nie patrząc na niego, trzymając jeszcze ciągłe ręce na twarzy, spytała go:
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/148
Ta strona została przepisana.