Schmidt starał się zapanować nad wzruszeniom i silił się na spokój. W ręce, wsuniętej za surdut, ściskał konwulsyjnie wexłe; była to broń, którą miał ostatni cios zadać baronowi.
Adolfowi ani przez myśl nie przeszło, gdy lokaj meldował w salonie przybycie jakiegoś interesanta, że to ojciec jego i że tak blizko siebie się znajdują. Baron również nie domyślał się ważności osoby, która go oczekiwała; sądził, że to jeden ze zwykłych interesantów, z którym miał nadzieję prędko się ułatwić i dlatego opuścił na chwilę gości.
Gdy wszedł do sali jadalnej, stary Schmidt, który był usiadł, powstał mimowoli. Zrobił to machinalnie, przez zapomnienie, a raczej przez przypomnienie lat młodych, w których przywykł był stać posłusznie wobec barona. Zły był na siebie za to zapomnienie się, rozdrażniło go to więcej jeszcze przeciw baronowi.
Baron, wszedłszy, spojrzał niedbałe, obojętnie, na szczupłą, mizerną figurę fabrykanta i spytał, mrużąc oczy:
— Kto pan jesteś?
Nie poznał go. Lat tyle go nie widział i nigdy nie przypatrywał mu się tyle, aby rysy jego mógł zapamiętać. Syn kowala zbyt mało zwracał jego uwagę.
Ton głosu wstrząsnął silnie duszą starego
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/178
Ta strona została przepisana.