do czego zmierzał... Baron miał nadzieję w zięciu. Majątek Jerzego, powiększony znacznym posagiem żony, był wielki i nieobdłużony. Jerzy, zaciągając nań pożyczkę, mógłby go był wyratować. Ale baron nie śmiał mu tego proponować przez dumę; chciał, by się sam domyślił. Nie było-by to tak trudno Jerzemu, gdyby nie to, że myśl jego zajęta była w téj chwili pieśnią Oresta, pracowała nad wyśpiewaniem wielkiego poświęcenia mytycznego bohatera, i nie miała czasu zastanawiać się nad tém, czego chciał od niego baron. Słuchał, jak na-pół senny, narzekań barona, więcéj uchem niż sercem, okazywał mu współczucie bez uczucia, na zimno, jak się udziela pociechy choremu, który nas niewiele obchodzi. Nic więc dziwnego, że artystyczne roztargnienie nie pozwalało Jerzemu odczuć intencyi barona. Uspokoił go zapewnieniem, że człowiek, taki jak on, z łatwością dostanie pożyczkę i zabrał się znowu do pisania.
Baron spójrzał na piszącego z bolesnym wyrzutem i przypomniało mu się, co przed kilku dniami mówiła mu Zofia, że można podziwiać zwaloną chatę, nędzę ludu wyśpiewaną w poemacie, bez myślenia o zaradzeniu jéj. W téj chwili przyszedł do przekonania, że między fantazyą artysty a sercem człowieka może być przepaść bez przejścia, że sztuka może być samolubną.
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/195
Ta strona została przepisana.