Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Schmidt. — Wolał-bym stracić sto takich fabryk, niż ciebie jednego. Nie pomyślałeś o tm. A to co? — spytał strwożony, spójrzawszy na czarną bliznę na czole.
— To spalona skóra; za kilka dni zginie bez śladu.
— To twój order, moje dziecko — rzekł Schmidt z dumą i pocałował syna w spalone miejsce. — Ci, co mordują ludzi i palą miasta, nie będą mieli nigdy tak szlachetnych orderów.
— Niech żyje nasz panicz! — zawołali chórem rozrzewnieni robotnicy, podrzucając czapki w górę.
Wśród tego ogólnego zajęcia się wszystkich czynem szlachetnego młodzieńca, jeden człowiek który może najwięcéj miał względem niego obowiązków wdzięczności, stał na boku i ponuro poglądał na gromadę, otaczającą Adolfa. Był to ojciec uratowanéj dziewczyny, dozorca Jakób. Robotnicy nazywali go Mrukiem, bo stronił od ludzi i nierad z nimi rozmawiał. Zawsze ponury, milczący, zasępiony chodził, i nikt się téż nie ubiegał o jego znajomość, bo cała jego postać odpychała od siebie i wstręt budziła. Spojrzenie miał takie, jakby dziesięć, wsi spalił; a twarz podłużna, wklęsła, jakiegoś ciemnego, blado-sinego koloru, żółtemi plamami piegów centkowana, niemiłe robiła wrażenie.