Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Maurycy słuchał jej w milczeniu. Na twarzy jego, osłoniętej ciemnością, trudno było dostrzedz, jakie wrażenie zrobiło na nim to niespodziewane jej odezwanie się.
— Czy on wie, kiedy masz odjechać? — spytała.
To „on“ dziwnie brzmiało w jej ustach.
— Nie... — odrzekł Maurycy.
— Wstrzymaj więc swój wyjazd na czas jakiś... Tymczasem ułożymy się, co dalej robić należy.
Jakiś szelest w ogrodzie spłoszył resztę słów z jej ust; urwała i nasłuchywała z trwogą.
— To wiatr szeleszcze wśród drzew... — uspokajał ją Maurycy.
— Już iść muszę... Boję się czegoś... Dopóki nie zrobimy stanowczego kroku, nikt domyślać się nie powinien. Było-by to okropnem dla mnie... Do widzenia...
Pochyliła ku niemu twarz rozpaloną i znowu długi pocałunek skleił ich usta. Maurycy zatrzymał ją w uścisku... i nie chciał jej puścić od siebie. Muszkuły jego drżały, rozstrojone namiętnością, oddech jego palił ogniem jej szyję... Zrozumiała go... i wyrwawszy się z wysileniem z ramion jego, wybiegła nieprzytoma z altany i poszła śpiesznie ku pałacowi.
Maurycy czas jakiś stał; potrzebował ochłonąć,