gło go skłonić do odejścia, gdy ona z takiem upragnieniem go oczekiwała; bała się, czy nic odjechał już, nie pożegnawszy się z nią. Było-by to dla niej okropnem. Chęć zobaczenia go — to była jedyna nadzieja, jaką żywiła w opustoszałej i odartej ze wszystkich innych nadziei, duszy, i ta nadzieja miała ją zawieść! Nie mogła zgodzić się i oswoić z tą myślą; spodziewała się przez dzień cały, że ją w jaki sposób uwiadomi o sobie, wytłómaczy swoje odejście; a nie mogąc doczekać się tego, wysłała sama Salusię do fabryk i teraz właśnie z bijącem sercem oczekiwała jej powrotu.
Gdy drzwi skrzypnęły, wstała żywo i spytała:
— Czy to ty, Salusiu?
— Nie, to ja — odrzekł baron.
— A, to ty? — powiedziała obojętnie.
— Cóż to, nie chcesz z nami dziś pić herbaty?
— Nie, czuję się słabą.
— Ależ, moja kochana — odezwał sic baron z udanym gniewem — dokądże będziesz ciągle słabą i smutną? To już w końcu zniecierpliwić może.
Zrobiłaś mi z domu szpital i cmentarz, że mi zbrzydło życie w tym dworze. Z nikim ja teraz pogadać, ani pośmiać się nie mogę! to desperacya doprawdy. Myślicie wszyscy tylko o sobie, a o mnie starego nikt już nie dba. To się nie godzi.
Zofia wpatrzyła w niego martwe swe oczy
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/324
Ta strona została przepisana.