był drażliwym, jak oburzała go wszelka przymusowa propaganda; dlatego nie ciągnął dalej rozmowy, by nie drażnić ojca. Ale stary Schmidt, raz wszedłszy na tę drogę, nie opuścił jej, by przy sposobności nie wyrazić swego oburzenia względem barona i całej jego partyi.
— Wierz mi, mój Adolfie, ja się boję tych ludzi, nawet gdy dobrze robią, bo zawsze wietrzę w tem zdradę lub samolubstwo. Ci ludzie nie umieją nic robić bez interesu. A ich interes niezawsze z pożytkiem drugich chodzi w parze.
— Są jednak wyjątki... — wtrącił delikatnie Adolf.
— Nie wierzę. Na pokoleniu tem cięży złe, odziedziczają je po przodkach, oni już rodzą się zbrodniarzami...
— To już nieco za wiele, mój ojcze — rzekł Adolf z uśmiechem.
— Jakto? wątpisz? A czem urosły ich fortuny? Pracą ludu, krwią jego i potem. I czyż sądzisz, że na takiej fortunie nie cięży przekleństwo, nie ciężą łzy i cierpienia?... A pomyśl przytem, co ci ludzie robią z owemi fortunami, na co się rodzą?... Aby używać i nic więcej. Karty, metresy i wojaże... to treść ich życia... Wobec nędzy ogólnej, czyż to nie zbrodnia?... Kto używa a nie pracuje, ten u mnie zbrodniarzem, bo okrada społeczeństwo. Cieszy mnie, mój Adolfie, że w tobie
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/88
Ta strona została przepisana.