Jakób chyłkiem posunął się wśród ciemności ku fabrykom. Pod pachą trzymał coś białego, dużego, coś jak papier lub płachtę. Stanąwszy koło głównej fabryki, obejrzał się pilnie naokoło, potém czas jakiś nadsłuchywał, czy kto nie idzie, a zabezpieczywszy się pod tym względem dostatecznie, podczołgał się ku drzwiom głównym, rozwinął ów papier i przylepił na bramie.
Dokonał tego z niesłychaną szybkością, poczém prędko oddalił się w przeciwną stronę, okrążając umyślnie fabryki, by z innéj strony dostać się do domu i nie spotkać się z nikim.
Noc była księżycowa, spokojna, ciepła. Adolf, który po dziennym upale czuł się nieco zmęczonym i narzekał na ból głowy, wyszedł odetchnąć trochę świeżém powietrzem. Przechodził właśnie polem, przez które chyłkiem przekradał się Jakób. Cień człowieka, przesuwający się tak ostrożnie, zwrócił uwagę Adolfa. Postąpił za nim pośpiesznie kilka kroków i zawołał:
— Kto tam?
Cień pośpiesznie usuwać się zaczął i zniknął w cieniu, jaki drzewa parku rzucały na ziemię. Niezadługo dał się jęk słyszéć w tamtéj stronie. Adolf rozciekawiony, poszedł za głosem; w jęku bowiem była prośba o ratunek. Nie zważając wcale na niebezpieczeństwo, mając za jedyną obronę kij okuty, rzucił się na pomoc.
Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/95
Ta strona została przepisana.