Z kolei Janowi wypadało oddać także pierścionek. Była to rzecz bardzo naturalna, a jednak trudno mu było zdobyć się na to. Zdawało mu się, że tém ubliża Amelii i staje się winnym względem niéj. Łatwiéj mu było przyjąć, niż oddawać. Chciał przewlec jeszcze tę chwilę, i dlatego oglądał z udaném zajęciem pierścionek, podziwiając jego robotę i ogień dyamentów.
— To od mego narzeczonego. Od prawdziwego narzeczonego — dodała z jakimś dziwnym, przykrym uśmiechem.
Jan w tej chwili oddał jéj pierścień.
Świt niebieskawy zaczął już rozjaśniać okna. Amelia zabierała się do odejścia. Potrzebowała iść do domu, trochę wypocząć i przebrać się. Jan nie zatrzymywał jéj, bo widział, że była bardzo znużoną i senną. Ruchy jéj były, jak lunatyczki, bezwiedne i niprzytomne prawie; idąc, potykała się i zawadzała o stołki. Chciała wyjść bez szala, aż Jan, spostrzegłszy to, pobiegł i podał jéj. Nie oglądając się, ani dziękując mu, wzięła machinalnie chustkę z rąk jego i poszła chwiejnym krokiem ku drzwiom. Nie doszła do nich i z przytłumionym łoskotem upadła zemdlona. Jan, przestraszony, schylił się ku niéj, wziął ją za ręce i wstrząsnął silnie. Ciało zakołysało się bezwładnie na podłodze bez znaku życia. Twarz jéj przy niepewném świetle poranném była silnéj bladości. Po chwili dopiéro, gdy jéj prysnął
Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.