Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

boszczyków. Te niedzielne wizyty uboższéj klasy zdyskredytowały zupełnie cmentarz w oczach patrycyatu miejskiego, i nie było nawet w dobrym tonie pokazywać się tam, chyba w niespodziewanych wypadkach śmierci jakiego dygnitarza miejskiego. Było więc tam zawsze cicho, ustronnie. Ptactwo tylko trzepotało się po drzewach, świergoliło i ożywiało ciszę umarłego miasteczka. Jeden dziad stary pilnował go, i to nie zawsze, bo częściéj można go było spotkać w karczmie u spodu wzgórza, gdzie przepijał wszystkie grosze, zebrane za dusze zmarłych. Właśnie dla téj ustronności i ciszy spacery Leszczyców kierowały się najczęściéj w tę stronę; szczególniéj stary Leszczyc, który był usposobienia nieco melancholicznego i unikał towarzystwa ludzi, bo wśród nich czuł się skrępowany i nieswój, upodobał sobie nadzwyczaj cmentarz. Przesiadywał tam nieraz całe godziny, wałęsał się wśród grobów, zarosłych trawą, jakby tam szukał dla swoich kości wygodnego spoczynku po śmierci. Nawet nieraz, kiedy mógł w towarzystwie syna i żony, których przecież tak kochał, przepędzić wolne chwile, uciekał z domu na cmentarz, szukając samotności i ciszy. Często wśród najweselszéj rozmowy stawał się nagle smutnym, wstawał i wychodził. Syna dziwiło to niemało, nieraz pytał matki o przyczynę; ale zbywała go wymijającemi odpowiedziami, choć wzrok pełen współczucia, jaki wysyłała za mężem, wychodzącym z domu,