Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/236

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dyć prawda — odezwał się wójt. — Nasz dziedzic siwiuteńki, jak stary koń, a kiedy w niedzielę przyjdzie na sumę, to mu się łeb i wąsy świecą, kieby krucze pióra.
Zgromadzenie buchnęło znowu głośnym śmiechem.
— Zawsze ta nie zawadzi oglądać się po jarmarku za każdym żydem; kto wié, czy się człowiekowi nie uda.
— A poco-by on wam lazł na jarmark? Abo on taki głupi, żeby sam ludziom pchał się w oczy.
— A to się wié. Takie majstry to właśnie tam idą, gdzie się ich najmniéj spodziewają. Ty go szukasz gdzieś po dziurach, na uboczu, a on ci wlezie w ciżbę i śmieje się z ciebie. Tak już nieraz bywało, że najprędzéj po odpustach, po jarmarkach łowiono takich ptaszków.
— No, to chodżwa na ten jarmark — odezwał się któryś chłop.
— A chodżwa; słonko już wysoko.
Wszystko ruszyło ku miastu, jedni na wozach, inni pieszo. Żyd ze skórkami zajęczemi także pociągnął za innymi; po drodze jednak zatrzymywał się czasami, to poprawiając coś na sobie, to szukając czego, lub targując u przechodzących jaja i masło. Tak manewrując, został się dobrze w tyle za tymi, z którymi razem szedł od karczmy, a kiedy minął kamieniołomy, które sterczały tuż koło drogi,