— No, dobrze.
— I ty przyjdziesz tu także, to się zobaczymy i naradzimy. Dobrze?
— Dobrze, dobrze.
— Małkę do tego czasu może puszczą, to ją także przyprowadź tutaj. Teraz już nie będzie potrzeby taić się przed nią. Uradzimy wspólnie, jak czmychnąć do Ameryki. E! tam-to będzie życie, bracie! — zawołał wesoło Nuchem i uderzył w ramię Grünwalda poufale.
— Co robisz, waryacie? o małom się nie skaleczył — i odsunął prędko brzytwę od twarzy. Był już całkiem zmieniony. Z brody ani śladu nie zostało, a z wąsów zaledwie dwie plamy pod nosem, jak gdyby ślad od tabaki. Wyglądał na biednego szewca z jakiego małego miasteczka. Nuchem śmiać się musiał z niego, tak śmiesznie wyglądał stary żyd Grünwald.
— A co, dobrze tak? — spytał zadowolony.
— Własna córka-by cię nie poznała.
— Tak trzeba. No, a teraz weźmiemy się do przebierania.
W kilka dni potém, w Tarnowie, podczas targu, złapano na targu jakiegoś obdartusa, który, chwyciwszy babie z rąk kilkanaście reńskich, uciekał z niemi w boczną ulicę. Był to już niemłody człowiek, siwy całkiem, bez zarostu, tylko pod nosem