niéj, unikając starannie rozmowy tak z nim, jak i z aptekarzem. Ignorował ich prawie. Było to tak widoczne, że musieli ostatecznie poznać się na tém, iż nie życzy sobie przestawać z nimi. Dali mu więc pokój i nie próbowali narzucać mu się więcéj, może przez delikatność, a może dlatego, że postępowanie jego obudziło w nich pewną wątpliwość w jego uczciwość i czystość charakteru. Unikanie ich było jakby przyznaniem się do winy. Leon po swojemu uśmiechał się tylko złośliwie, a aptekarz klął i mruczał pod nosem:
— A ja był-bym głowę oddał za tego chłopca. No, i wierz tu ludziom. Gdzież ja mogłem przypuszczać, że go złoto tak oślepi, że dla niego porzuci uczciwą dziewczynę. Jeżeli to zrobi, to kwita z nami, ręki mu nawet nie podam.
— Jeżeli każdego zechcesz w ten sposób karać, mój aptekarzu — powiedział Leon — to każ sobie ręce poobcinać, albo zaszyć w kieszenie, bo będą ci prawie niepotrzebne.
— Rób pan, jak chcesz, ale ja przynajmniéj znać go nie chcę.
— Nie potrzebujemy robić tych postanowień, mój aptekarzu, ani ty, ani ja; on nam ułatwił zadanie, bo pierwszy zaczął nas nieznać.
— Dobrze. A więc nie będziemy się znać wzajem.
I odsunęli się całkiem od niego i od całego towarzystwa bankierowstwa. Wynagradzali sobie to zaciętą
Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.