oknie, wpatrując się obojętnie w zasępiono niebo. I w jego duszy było tak samo bezbarwnie, szaro, nudno. Życie wydawało mu się jałowém, jak te pagóry nieurodzajne, które roztaczały się przed jego okiem, pofalowane niby morze bezbrzeżne; — nigdzie punktu oparcia, nigdzie nic, co-by myśl zająć mogło. Zapadający zmierzch nadawał jeszcze więcéj monotonności krajobrazowi i powiększał jego melancholią. Nic go nie bawiło, nie ożywiało; umysł, jakby stępiały, słabo odczuwał wrażenia minione, a w przyszłości nie widział nic przed sobą. Nawet o pojedynku, który go czekał, myślał z obojętnością, bez najmniejszego wzruszenia. Był to letarg duszy, zwyczajny u tych, dla których życie straciło urok, którzy przestali się spodziewać czegoś.
Wieczorem przyszedł do niego aptekarz.
— I coż? — spytał Jan obojętnie — przystał?
Aptekarz był w kłopocie, co powiedziéć. Wśród ciemności, jaka panowała w pokoju, Jan nie mógł widziéć pomieszania na jego twarzy i, zdziwiony milczeniem, powtórzył pytanie.
— Zdaje się, że do pojedynku nie przyjdzie — odrzekł po chwili przybyły.
— A więc wytłómaczył się? W jaki sposób?
— To, co powiedział o zmianie nazwiska, odnosi się właściwie więcéj do ojca pańskiego, niż do pana.
Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/293
Ta strona została uwierzytelniona.