— Leonie, nie mów tego! zawołał — Jan boleśnie — ty nie umrzesz, bo ja-bym sobie nigdy nie przebaczył, że z mojéj przyczyny... — nie dokończył i rozpłakał się głośno.
— Nie żałujcie mnie, nie było mi tak wesoło na świecie, jak się wam zdawało. Wyście sądzili, że pomiędzy garbami serce siedziało spokojnie, jak ślimak w skorupie? O, nie! ono tłukło się niespokojnie i cierpiało nieraz...
Wziął Jana za rękę, przyciągnął ku sobie i mówił ciszéj:
— Dowiedz się, że ja ją kochałem, tę wietrznicę bez serca, Julią. Rozumiész teraz, co musiałem przecierpiéć? Kochałem i gardziłem zarazem, ale nie mogłem nie kochać, nawet niekochany, tak głęboko ta miłość wlazła między żebra. Prawda, że to śmieszne?
Chwilkę odpoczywał zmęczony, potém mówił daléj:
— Uciekaj ztąd, bo się spalisz, jak komar w płomieniu świecy. Wracaj do tamtéj. Pamiętaj, Janie, co ci mówię, że tamta warta twojéj miłości.
Mówił z przerwami, bo oddech stawał się coraz krótszy; krew zaczęła znowu buchać ustami. Otworzył jeszcze raz przygasłe oczy, a zobaczywszy aptekarza, który, stojąc przy nim, krzywił niemiłosiernie twarz i nasrożył się, by tém obronić się od płaczu, rzekł do niego:
Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.