Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto, co ci do tego? — spytał gwałtownie Nuchem — wszak to moja narzeczona; miałeś ją przyprowadzić tutaj i mieliśmy razem uciekać za granicę. Wszak taki był układ. Obiecałeś mi pieniądze i córkę.
— I ty mówisz, Nuchem, żeś ty mądry — odezwał się Grünwald głosem spokojnym, nieco drwiącym — a wierzyłeś temu, że ojciec, który kocha swoję córkę, będzie ją na to wychowywał, żeby oddał za żonę takiemu, jak ty, złodziejowi. Na to trzeba być nie ojcem, ale katem własnego dziecka.
Nuchem wytrzeszczył na niego okropnie oczy, zaczerwienione z wściekłości i iskrzące się. Wyglądał jak tygrys, co chce rzucić się na ofiarę.
— Co? — zawołał — nie chcesz dać córki za złodzieja? a ty co? Czyś ty książę, albo rabin?
— To téż idzie mi o to, aby znalazła uczciwsze nazwisko, niż to, jakie jéj ojciec dać może.
— I myślałeś, że Nuchem przystanie na to?
— Musisz. Jéj nic nie zrobisz, a o mnie fraszka.
— Toś się grubo pomylił, jeżeli myślisz, że ci się to uda. Nie chcesz mi jéj dać, ja sobie ją sam znajdę. Wiem, gdzie jéj szukać; tam, u tych, w klasztorze. A co? zgadłem?
Grünwald usiadł na posłaniu i odezwał się ostro:
— Słuchaj, Nuchem, daj jéj pokój! Jeżeli chcesz pieniędzy, dam ci połowę tego, co mam, tylko jéj daj pokój.