Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/362

Ta strona została uwierzytelniona.

rozkoszował się tém polepszeniem zdrowia. Po chwil znowu otworzył oczy i spytał:
— Gdzie matka, ojciec?
— Śpią tam, w drugim pokoju.
— Może nie wiedzą o tém, że byłem słaby; lepiéj, zasmucili-by się, oni mnie tak kochają. Biedni oni!
Westchnął i znowu zamilkł. Amelia, która siedziała za nim w głowach, podniosła się i, pochyliwszy się ku niemu, wpatrywała się z troskliwością w spokojną twarz jego. Rada-by była rzucić mu się na piersi, przywitać z nim po tak długiéj rozłące, lecz nie śmiała; nie była pewną, czy widok jéj nie sprawi mu przykrego wrażenia. Milczała więc i nawet oddech wstrzymała, by nie zdradzić swojéj obecności, a kiedy chory znowu poruszył się, cofnęła głowę i po cichu usiadła na dawném miejscu.
Aptekarz odgadł jéj myśli i chciał chorego powoli przygotować do widzenia jéj, czekał tylko sposobności, by zacząć z nim mówić o tém; ale zanim miał czas rozpocząć w tym celu rozmowę, chory odezwał się do niego:
— Wiész pan, miałem dziwny sen, śnił mi się Leon, ale nie w téj ułomnéj postaci, jaką nosił za życia, jeno wysmukły, piękny, jak jego dusza. Byliśmy razem w jakimś teatrze; grano „Zbójców” Szyllerowskich. Właśnie skończył się akt czwarty, Franciszek Moor tryumfował, zbrodnia tryumfowała,