chę lepiéj. Podajcie mi wasze dłonie; tak mi teraz dobrze — mówił, trzymając ich za ręce — jak dobrze...
Głos jego słabnął, cichnął, jakby usypiał. Aptekarz z przerażeniem uczuł, że ręka jego stygnie; dotknął pulsu i nie mógł domacać się uderzeń, a na twarzy rozsiadły się już cienie i oczy traciły barwę.
— E! panie Janie, co pan wyrabiasz? — zawołał aptekarz głosem przerywanym łzami, i twarz jego dziwnie pokrzywiła się z boleści.
Jan spojrzał na niego przyjaźnie gasnącym wzrokiem i wyszeptał:
— Pamiętaj o moich starych. Powiedz ojcu, że jest akt — piąty.
Potém zwrócił się do Amelii, resztkami sił, jakie mu zostały w ziębnących rękach, uścisnął jéj rękę.
— Do widzenia — rzekł ledwie już dosłyszanym głosem, uśmiechnął się do niéj i z tym uśmiechem zastygnął.
W trzy dni potém przed domek na ulicy Ogrodowéj zajechał karawan. Wyniesiono z domu trumnę, a za nią wyszedł aptekarz, prowadząc pod rękę matkę zmarłego. Amelia prowadziła ojca. Staruszkowie potrzebowali podpory, bo i lata, i boleść odjęły im wszelką siłę. Zkąd jéj wzięła tyle Amelia, to zagadka serca kobiecego, które wśród największych cierpień umié zdobyć się na męczeńską