Jednego razu zdarzyło się, że kiedy oboje w nocy czuwali przy choréj, ta zaczęła coś majaczyć o synu, zdawało się jéj, że go ktoś ściga, zerwała się z łóżka i chciała biedz mu z pomocą. Jan i Amelia równocześnie przybiegli do niéj, aby ją powstrzymać. Zaczęła się mocować z nimi i krzyczéć:
— Puszczajcie mnie! Dlaczego mi nie pozwalacie ratować mego syna? Czyście wy nigdy nie mieli syna? serca?
Tu zaczęła bez związku i ładu mówić coś o sercu, o synu, już nieco spokojniejsza, gdy znowu jakieś gorączkowe widzenie ją zaniepokoiło i na równe nogi wyskoczyła z łóżka, wołając:
— Ratujcie! mój syn, mój!
— Ależ, matko, ja tu jestem, przy tobie — mówił Jan słodkim, łagodnym głosem, uspokajając matkę i kładąc ją napowrót do łóżka z pomocą Amelii.
— Gdzie, gdzie syn mój? — powtarzała niespokojnie chora, szukając wkoło rękoma i oczyma.
— Tu jestem, przy tobie.
Chwyciła go konwulsyjnie za rękę i twarz jéj skurczyła się w osłupiały uśmiech.
— Jesteś, jesteś — szeptała ucieszona, gniotąc jego rękę w swojéj — to dobrze. Nie chodź tam do nich, to źli ludzie, tam nieszczęście cię czeka. Zostań tu przy nas, przy matce; ja ci wyszukam jakiéj księżniczki, albo królewny za żonę, pożenicie się i będziecie szczęśliwi, bardzo szczęśliwi.
Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.