haterom jakby mimochodem pogrozić Kościołowi kułakiem, zwracając kułak nie ku dogmatom, jeno ku liturgii. Ale to wszystko, co w téj sprawie mówi, jest przez autora podsłuchane, dopatrzone w społeczeństwie, nie narzucone. Jest on raczéj tak zwanym „Schwätzerem,“ niż burzycielem na seryo. Nie zdałby się ani na Lutra, ani na Kalwina, a może tylko, jak pan Mikołaj z Nagłowic, smakowałby w nowinkach genewskich, ale równie, jak on, nie opuściłby Kościoła na seryo. Bałucki wie dobrze o tém, że taki abstrakcyjny deizm bez sformułowanych dogmatów, nie njęty w obrządek, w formę, zmusiłby całą masę ludzkości albo do szukania nowych form, albo do restytucyi dawnych, a chyba nie liczne jednostki na chwilę szału, nie na długą czasu metę, dałyby się pociągnąć do tego bezwyznaniowego wyznawania Boga. Niech się dobrze autor rozmówi ze swoimi bohaterami, niech mu się wyspowiadają szczerze, czy mogli mieć tyle zacności, tyle niekiedy wzniosłości charakteru, nie zmywając się w źródle głębokiéj wiary, strojnéj w prawdy przez Kościół głoszone? Czy nie upadali nisko (ksiądz Ludwik w Błyszczących nędzach), gdy sprzeniewierzyli się swemu Kościołowi?
Strona:Michał Bałucki. Szkic literacki.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.